2021-08-22: Urlop w czasach zarazy

niedziela, 22 sierpnia 2021

Od początku zdawałem sobie sprawę, że znaleźć miejsce na tegoroczny urlop będzie potwornie ciężko. Polska odpadała, zwykle jeżdżę pociągiem, co w tym przypadku oznaczałoby kombinację covidowych przepisów angielskich, francuskich, niemieckich i polskich. Za dużo dla mnie i mojego portfela, zwłaszcza, że dalej czekam na drugą szczepionkę. Postanowiłem więc wybrać „prawie zagranicę”. Mój wikipedyjny i discordowy przyjaciel Jamnik z Tarnowa od jakiegoś czasu roztaczał przede mną wizję rajskiej wyspy Jersey, którą zna z powodów rodzinnych. Czemu nie? – pomyślałem. Sprawdziłem dokładnie brytyjskie przepisy dla osób wyjeżdżających na Jersey. Spokojnie, łapię się. Nie sprawdziłem jedynie przepisów obowiązujących na samej wyspie – i to był gruby błąd.

Czarne masło z Jersey

Jersey to prawie państwo

edytuj

Z moim ciężkim plecakiem zgłaszam się regulaminowo na odprawie w porcie w Poole. Jeszcze nie wiem, że od ciężaru bagażu trudno będzie mi się uwolnić, na razie przeważa radość, że wyrwałem się z roboty, kontempluję widoki ogromnych promów i ludzi, którzy coraz liczniej przybywają na odprawę. W samej poczekalni czuć zmianę, masa ostrzegających napisów, ale do tych już przywykłem, urządzeń dezynfekujących. Ochrypły głos z głośnika informuje mnie, że mam się przygotować do odprawy. Posłusznie zajmuję miejsce w długiej kolejce. Każdy musi przejść kontrolę temperatury, a to trwa. W pewnym momencie jednak kolejka doznała niesamowitego przyśpieszenia, a obok tajemniczych i groźnie wyglądających urządzeń przeszedłem zupełnie nie niepokojony przez obsługę. Byłem akurat lekko podziębiony, więc przyjąłem to z dużą ulgą.

Na horyzoncie nikną angielskie brzegi, pełne plaże, Southampton, które z morza wygląda ciekawiej niż w środku. Prom jest przepełniony, wszak zaczyna się sierpień, który w Anglii jest tym, czym u nas lipiec, szczytem wyjazdów zagranicznych, nawet wakacje szkolne zaczynają się pod koniec lipca. Stąd masa dzieciaków, atmosfera piknikowa. W restauracji tłok. Przy kasie ludzie się przeciskają, mało kto ma założoną maseczkę, mimo ostrzeżeń, jakbyśmy wirusa zostawili w Anglii. Na promie Condor Line jedyne obostrzenia to zamknięty pokój zabaw dla dzieci i mini kasyno. W toalecie dowiaduję się, że z powodu koronawirusa wyłączona jest suszarka do rąk. Usiłuję zgłębić dlaczego, jest to zdecydowanie ponad moje zdolności intelektualne...

 
Marina w Saint Helier. Pierwszy kontakt z miastem

– Ma pan wynik testu na koronawirusa? – chłodnym, obojętnym głosem pyta mnie pani na odprawie w porcie w Saint Helier. Mój organizm po pięciogodzinnej głodówce domaga się papierosa, chcę to mieć jak najszybciej za sobą.

– Skądże – odpowiadam – sądziłem, że obowiązują przepisy brytyjskie – tłumaczę się mętnie.

– Otóż nie – odpowiada niewzruszona. – Na wyspie Jersey obowiązują rozporządzenia rządu w Jersey.

 
Dla uszu angielski, dla oczu francuski. Prawie wszystkie ulice i drogi oznaczone są w tym języku

Pięć minut później wymazuję sobie różne rzeczy, błogosławiąc rząd w Jersey, że nie jest tak skąpy jak rząd brytyjski i badanie PCR mogę zrobić za darmo.

– Gdzie pan się zatrzyma? – ciągnie pani z odprawy.

– Nie mam pojęcia – odpowiadam tym samym tonem. Nigdy nie rezerwuję miejsc na polach campingowych, rzadko spotkałem się z odmową przenocowania.

– Musi pan gdzieś mieszkać, bo obowiązuje pana kwarantanna do momentu otrzymania wyników.

Na gwałt znajduję w Google (moje notatki jak zwykle w takich sytuacjach były nie do odnalezienia) nazwę i adres pierwszego z brzegu campingu o nazwie Rozel Camp. Zdaje się, że będę musiał tam zamieszkać, bo pani straszy mnie różnymi kontrolami. Dobrze, czemu nie? Za chwilę nareszcie jestem wolny.

Jeszcze nie wiem, że tak naprawdę jestem za granicą. Jersey wprawdzie wchodzi w skład Korony jako terytorium zależne, ale cieszy się dużą autonomią i w zasadzie oprócz królowej i wojska wszystko mają swoje, prawo również. Właśnie po raz pierwszy się z nim zderzyłem. Język mają też wspólny, do pewnego stopnia. Na wyspie jest sporo osób mówiących jerrais, miejscowym językiem, a może dialektem francuskiego. Poza tym formalnie to wyspa dwujęzyczna i na przykład w nazewnictwie ulic i dróg obowiązuje język francuski, co szybko dostrzegam, idąc z portu do centrum ulicą La Rue de La Liberation.

Nie ma miejsc i już

edytuj
 
Nad miastem czuwa ponura twierdza

Saint Helier, stolica Jersey, wita mnie ponurą sylwetką fortu górującego nad miastem i chłodnym wiatrem. Na szczęście centrum jest niedaleko i rzucam się na pierwszy barek serwujący fish and chips. Ceny nawet umiarkowane, zamawiam więc największy możliwy kawałek dorsza ponoć łowionego lokalnie z ziemniakami wyhodowanymi na wyspie Jersey. O tych ziemniakach opowiadał mi Jamnik, są inne niż wszędzie i mieszkańcy wyspy są z nich bardzo dumni, jak ze wszystkich lokalnych wyrobów, o których jeszcze będzie sporo. Na razie na skwerku, przy podobno najważniejszym pomniku na wyspie, pomniku wyzwolenia, kontempluję istotnie niezwykły, intensywny smak ziemniaków, życząc sobie w duchu, bym choć w połowie tak smaczne frytki jadł w Anglii.

Jeszcze krótkie zakupy w miejscowym Tesco, które tu nazywa się Alliance. Mimo że w Wielkiej Brytanii obowiązek noszenia maseczek zniesiono już dwa tygodnie wcześniej, na Jersey maseczkowy terror trwa w najlepsze. Mam astmę, duszę się, ale nikogo to nie obchodzi. W pośpiechu kupuję podstawowe rzeczy, jakieś zupy w puszkach, bagietkę, masło z Jersey (innego nie było), paczkę kiełbasy śląskiej i tak okupiony idę na dworzec autobusowy. Kiełbasa śląska na angielskiej wyspie mnie zastanawia, choć nie w tej chwili, mam wszystkiego dość, pragnę walnąć się i rozprostować kości. Dopiero po wyjściu ze sklepu, kiedy przeglądam paragon, dociera do mnie, jaka tu drożyzna. Za sześć lichych pomidorów, za które w Anglii dałbym najwyżej 80 pensów, tu zapłaciłem 1,70 funta. I tak jest prawie ze wszystkim. Wiadomo, dochodzą koszty transportu, poza tym Jerseyczycy chronią własną produkcję, jeśli jest coś z Jersey, automatycznie jest tańsze.

 
Jeszcze bardziej ponury zamek w Gorey, na wschodzie wyspy

Godzinę później jestem już na Rozel Camp. Motam się trochę szukając campingu, nie ma wyraźnie oznaczonego wejścia, po przebyciu nadprogramowego kilometra w końcu znajduję. Czynne do 6 pm – czytam. Jest grubo po siódmej. Co dalej? Na większości campingów w Europie, nawet w Anglii, panuje niepisana zasada, że w takim razie można się rozbić na wolnym miejscu, a opłatę uiścić dopiero rano. To w tej chwili jedyna możliwa opcja. Pole namiotowe jest w połowie puste, wszystkie namioty stłoczone gdzieś z tyłu, kłopotu z wyborem miejsca nie ma. Szybko się rozbijam i lulu.

 
Centralne miejsce w Saint Helier, Pomnik Wyzwolenia. Dokładnie za pomnikiem najlepsze fish and chips w mieście, z jerseyskimi ziemniakami

Niespodzianka czeka na mnie rano. Pani właścicielka campingu cierpliwie tłumaczy mi, dlaczego nie mogę zostać u nich na cztery noce.

– Nie ma miejsc, jesteśmy szczelnie wypełnieni.

Gdybym właśnie z tego campingu nie wrócił, może bym jej uwierzył. Pytam uprzejmie, czy nie pomogłaby mi w znalezieniu miejsca gdzie indziej. W Niemczech, a nawet w Anglii to zupełnie normalne, między właścicielami campingów jest jakaś solidarność, w podobnej sytuacji byłem w Niemczech i za dziesięć minut miałem już miejsce na innym campingu. Okazuje się, że nie na Jersey.

– Nie mogę i nie chcę panu organizować wakacji – odpowiada sucho, opierając się o ścianę z wielkim napisem „Jersey Hospitality”. Aha. Widzę, że niczego nie wskóram, trzeba będzie sobie znaleźć miejsce gdzie indziej. Gdy mówi te słowa, dostaję esemesa o negatywnym wyniku testu. Jestem wolny! niestety od miejsca kempingowego również.

 
Urząd miejski w Saint Helier

Pierwszego dnia zwiedzam Saint Hellier. Mimo swoich zaledwie sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców jest tętniące życiem, ruchliwe, kolorowe. Centrum handlowe jest kilka razy większe niż w podobnych wielkością miastach brytyjskich takich jak Taunton czy Yeovil. Sklepy każdej możliwej denominacji, wszystkie sieciówki, dużo małego, prywatnego biznesu, który w Anglii dawno został już wykoszony z lukratywnych miejsc. Zanim jednak zacznę to zwiedzać, muszę nakarmić moją komórkę, która niedługo padnie. Pani w informacji turystycznej nie potrafiła mi odpowiedzieć na mój problem.

A good question – powiedziała tylko.

Odpowiedź znalazła się szybko, w kawiarence na Charing Cross, prowadzonej przez bank Santander. Nie tylko mogłem naładować komórkę, poratowano mnie naprawdę niezłą kawą i jerseyską wersją English breakfast – naleśnikiem napełnionym fasolką, boczkiem, kiełbasą i kaszanką. Sąsiedztwo Francji zobowiązuje, więc na wyspie łatwo zarówno o śniadanie angielskie jak i francuskie – croissanty, pain au chocolat i podobne wypieki. Sam nie wiem, co lepsze, francuskie śniadania uwielbiam, no ale głodny turysta zje wszystko.

Tajemnica czarnego masła

edytuj
 
Pamiątki z Jersey

Mroczną twierdzę odpuszczam, zwłaszcza że przewodnik niespecjalnie się o niej rozpisuje. Dzień jest gorący i raczej bezwietrzny, za dużo nie zwiedzę. W niewielkim sklepiku kupuję miejscową gazetę – zawsze tak robię, gdziekolwiek jestem, chcę wiedzieć, czym żyje region.

– O, widzę, że pan nie stąd, polecam panu czarne masło z Jersey – mówi sympatyczny sprzedawca. Waham się, mały słoik kosztuje ponad pięć funtów. Zrobię mu tę przyjemność – postanawiam i za chwilę masło niknie w plecaku. Jeszcze nie wiem, co to jest, spróbuję wieczorem. Obserwuję inne pamiątki z wyspy i jestem nieco zaskoczony. O ile w innych miejscach dominuje chińszczyzna, tu jest ciekawy melanż z produktami lokalnymi. Na wielu serwetkach, kubkach itp. dominuje motyw pomarańczowej krowy rasy Jersey. Takie krowy są rzadkością i słyną z tłustego mleka; o ile zwykłe mleko ma 4 procent tłuszczu, to z Jersey przekracza osiem. No i Jerseyczycy dbają o swój skarb, na wyspie nie ma prawa być krowy żadnej innej rasy. Ten krowi rasizm ma jednak jakiś sens, więc się specjalnie nie burzę.

Z pamiątek kupuję jeszcze kubek z wizerunkiem banknotu jednofuntowego. Jersey ma swoje własne pieniądze, wymienialne z funtem brytyjskim w stosunku 1:1. Są podobne do brytyjskich (w przeciwieństwie do pieniędzy szkockich czy manxów), wszystkie noszą wizerunek królowej, ale sygnowane są w imieniu „State of Jersey”. No i na Jersey ostał się banknot jednofuntowy, który w Anglii znikł pod koniec lat osiemdziesiątych. Co prawda płacę głównie kartą, ale i w moim portfelu zaczyna się zbierać plik zielonych banknotów, szalenie tu popularnych.

 
Work cafe w Saint Helier, tu zaczynałem każdy dzień od kawy, lektury gazety i ładowania mojej komórki

W sumie poza centrum niewiele zobaczyłem, a dzień się kończy. Wybieram drugi z trzech campingów. Dojazd prosty, w ogóle Jersey ma fantastyczną sieć autobusową, dotrzeć gdziekolwiek na wyspie to żaden problem. Dziewiątka zawozi mnie na Daisy Camp Park. Tym razem nie popełniam błędu i pojawiam się przed szóstą. Pani w recepcji wydaje się zadowolona. Już prawie jestem zarejestrowany, choć nie podoba mi się cena – dwadzieścia funtów za miejsce i sześć za namiot za każdą noc.

– Pan jest zaszczepiony? – pyta.

– Tak, mam pierwszą szczepionkę, czekam na drugą.

Okazuje się, że to nie wystarczy. Muszę mieć dwie. Pani bezwładnie rozkłada ręce.

– Takie są wymogi na Jersey – mówi.

Wiem, że pieprzy głupoty, ale nie chcę z nią polemizować. Na poprzednim campingu o niczym takim nie było mowy. Pani obłudnie martwi się, co ze sobą zrobię.

– Mój problem – ucinam i szybkim krokiem, na ile pozwala mi to bydlę na plecach, opuszczam camping.

 
Młode ziemniaki gatunku Royal z Jersey. Kosztują dwa razy więcej niż zwykłe, ale to nic

Na wyspie Jersey prawie cały teren jest prywatny i bez zgody właściciela nie wolno rozbijać namiotów, to nie Szwecja ze swym allemansrätten, pozwalającym rozbić namiot praktycznie wszędzie. Na dodatek istnieje prawny relikt jeszcze z lat sześćdziesiątych, kiedy Jersey uwalniał się od osób chcących nielegalnie zamieszkać na wyspie i za rozbicie się grozi kara administracyjna do tysiąca funtów. Co prawda obecnie dyskutuje się o jej złagodzeniu, co postuluje nawet lokalna policja, ale na razie kończy się na słowach...

Już zauważyłem, że wyspa dzieli się nieformalnie na dwie części – dość ściśle zabudowane południe i nieco dzikszą, słabiej zaludnioną północ, gdzie dominują pola uprawne, duże gospodarstwa rolne i pastwiska, na których wypasają się słynne pomarańczowe krowy. Na szczęście dla mnie jestem na północy, jednak szybko zauważam, że gdziekolwiek się nie ruszę, mam na widoku co najmniej jedno zabudowanie. A szybko robi się ciemno... Gdy słońce już prawie całkowicie pokazało mi tyłek zauważam, że droga, którą idę jest odgrodzona szpalerem zieleni od dużego pola z kapustą. Cóż, chyba nie będę miał wyboru. Jest spokojnie, towarzystwo kapusty mi nie przeszkadza, najbliższy dom daleko, pewnie mnie nie dostrzegą. W Saint Helier kupiłem alpinistyczny śpiwór, oby tylko nie padało... Na szczęście przyszło mi spędzić tę noc pod gwiazdami. Tylko pobudkę zgotowała mi poranna rosa...

Tajemnica betonowej latarni

edytuj
 
Latarnia morska Corbiere, Jersey, Za jakieś piętnaście minut od zrobienia tego zdjęcia droga będzie zalana

I tak już było prawie do końca mojego pobytu. Jeszcze dwa campingi odmówiły mi noclegu ze względu na ograniczenia covidowe. Przyzwyczaiłem się już i zacząłem dostrzegać dobre strony – w ten sposób zaoszczędzę ze sto funtów, które będę mógł wydać na co innego. A jest na co. Przed wymarszem z pola kapusty zrobiłem sobie śniadanie, bagietkę z tym dziwnym czarnym masłem. To miejscowa konfitura z jabłek i cydru, doprawiona na korzenny sposób. Jest charakterystyczna dla wyspy i ma certyfikat wyrobu lokalnego. Nie jestem Mickiewiczem i nie opiszę jej smaku, ale w kategorii dżemów to chyba najsmaczniejsza rzecz, jaką jadłem w życiu. Niestety, raczej nie do dostania na większej wyspie. Ze zdziwieniem zauważam również, że mimo wysokiej temperatury masło z Jersey nie topi się. Postanowiłem z wdzięczności za to pogłaskać za to pomarańczową krowę... Niestety nie udało mi się, widziałem kilka z autobusu i na tym koniec.

Pogoda piękna więc postanawiam zwiedzić miejscowe cudo, latarnię morską Corbière, co wymaga ode mnie dostania się na południowo-zachodni kraniec wyspy. Autobus załadowany jest do granic możliwości, a kierowca odmawia kilku pasażerom wstępu do autobusu ze względu na brak maseczki. Gdyby wsiedli na jakimś innym przystanku, dostaliby od kierowcy, no ale w centrum miasta ta zasada najwidoczniej nie obowiązuje. Siadam zaraz za kierowcą i zauważam coś dziwnego – cały przód wypełniony jest tabliczkami ostrzegającymi przed wszystkim, przed czym się da, największa z nich przestrzega przed nieuprzejmym zachowaniem względem kierowcy. Nie wiem po co, nie zauważyłem tu jakiegoś większego chamstwa, wręcz przeciwnie, ludzie tu wydają się spokojniejsi i uprzejmiejsi niż na większej wyspie. Zanim autobus ruszył z miejsca, koło mnie usiadł pan bez obowiązkowej maseczki, za to z jakimś dziwnym identyfikatorem na piersi. Już u kilku osób widziałem coś takiego i zastanawiałem się, co jest na nim napisane. „Ta osoba jest uprawniona do nienoszenia maseczki” – czytam. Podpis i znaczek odpowiedniego urzędu w Jersey. Osobiście mnie by to upodliło, ale skoro im to nie przeszkadza... Dziwna to wyspa, ta Jersey.

 
Wrzosowisko na Jersey, Corbiere

Latarnia Corbière położona jest na wysepce zaraz przy brzegu, pokrytym wrzosowiskami i połączona jest drogą, która podlega pływom, raz jest zalana, raz nie. Tym razem nie jest, więc postanawiam się przejść, po kawie w hotelu na klifie. Siadam na tarasie i kontempluję. Widok jak z jakiegoś folderu z mórz południowych. Latarnia Corbière jest pierwszą w Wielkiej Brytanii i jedną z pierwszych na świecie betonowych konstrukcji tego typu. Pomalowana na biało stanowi dominantę w tym krajobrazie, między morzem i typowo angielskim wrzosowiskiem. Jest widać potrzebna, doskonale opracowana mapa wyspy informuje, że w pobliżu roztrzaskało się kilka statków. Postanawiam pójść na latarnię i... za chwilę błogosławię tę kawę, która, mimo że droga, oszczędziła mi dodatkowych problemów. Droga do latarni jest zalana tak na wysokość kolan...

W poszukiwaniu kawałka ziemi

edytuj

Reszta urlopu mija mi na zwiedzaniu, choć pogoda się mocno zepsuła i przez ostatnie dwa dni pada. Chroniąc się przed deszczem pod jakimś zadaszeniem spotykam Polkę, która skryła się tu z dzieckiem. Polacy na Jersey to nic niezwykłego, podobno stanowią trzy procent populacji wyspy, a język polski słyszy się tu często. Może czasem za często, w każdym razie Jerseyczycy doskonale wiedzą, co znaczy słowo „kurwa”. No i oczywiście zaczęło się od narzekania, na wysokie ceny, na przepisy ograniczające pracę, na Brexit, na pogodę i nawet na to, że Jersey jest wyspą. To ostatnie mnie nie zdziwiło, kiedyś pracowałem w logistyce dużej sieci handlowej Co-operative, która ma na Jersey sporo sklepów, i zwłaszcza w zimie zawsze był problem z Jersey, statki nie dochodziły, spóźniały się... Co do pracy, dostać ją na Jersey jest dość trudno Miejscowe przepisy chronią lokalną ludność, a lepszą pracę można dostać po pięciu latach od osiedlenia się na wyspie. Najczęściej jest to praca w banku lub urzędzie. Pozostałe miejsca to rolnictwo i obsługa ruchu turystycznego, wyjątkowo skąpego w tym roku, ze względu na pandemię.

– Ciężka zima będzie – mówi mi przypadkowo spotkany mieszkaniec wyspy, pan, którego zapytałem o polski sklep, spragniony parówek na śniadanie. – Zwykle tu się roiło od turystów, zwłaszcza z Francji. Teraz nikt nie zaryzykuje kwarantanny.

 
Zatoka Bay Bonne Nuit na północy wyspy. Aha, zaraz zacznie padać...

Może im się odmieni, bo lokalna gazeta, którą kupowałem codziennie poinformowała, że od poniedziałku znikają ograniczenia w ruchu z Francją. Jersey jest wyspą żyjącą z turystyki, oprócz rolnictwa i usług to najważniejszy sektor tutejszej gospodarki. W tym roku przeważają turyści z Anglii, bo ich przecież ograniczenia nie obowiązują. No, prawie, o czym już się przekonałem.

Północna część wyspy to klify i urokliwe zatoczki, moja bezpłatna mapa wyspy wymienia ich ponad dwadzieścia. Ostatniego dnia odpoczywam sobie w jednej z nich, Bonne Nuit Bay, chroniąc się przed co raz to siąpiącą mżawką. Między jedną a drugą piękna, słoneczna pogoda. Mam już dość wyspy, ograniczeń, a nade wszystko mojego ciężkiego plecaka, który mocno dał mi w kość. Z drugiej strony nie narzekam, po całorocznym siedzeniu za biurkiem trzeba jakoś zmęczyć organizm. Tępym wzrokiem patrzę na rozbijające się o brzeg fale. Ba, żeby tylko udało się przenocować... Sprawdzam na komórce bed and breakfast. Jest jakieś miejsce za 52 funty, w sumie niedrogo, a że wieczorem ma padać... O nie, mam serdecznie dość słynnej Jersey Hospitality, nie dam im zarobić – postanawiam twardo, choć wizja ciepłego łóżka i braku kropel rosy o poranku kusi. Wsiadam w dziewiątkę, jadę na koniec, do Greve de Lecq, zdaje się, że tam widziałem jakiś lasek. A zaoszczędzone pięć dych wydam na tytoń w bezcłowym sklepie na promie powrotnym.

 
I tak oto, w pięknych okolicznościach, rozbiłem nielegalnie namiot

Ruszam w drogę przed siebie, obojętnie, dokąd mnie zaniesie. Faktycznie, po lewej stronie mam coś, co wygląda na las. Las tutaj? Większość wyspy ma „zorganizowaną” roślinność, masę pięknie utrzymanych ogrodów, parki, no ale las? Skręcam w niepozorną drogę. Po chwili muszę pokonać głośno szemrzący, rwący potok, na którym dla ułatwienia ktoś postawił kilka kamieni. Jakoś się udaje. Miejsce wygląda uroczo, zielono, tyle, że wszędzie są jakieś ścieżki. Kilka kropli wprost na moją twarz przekonuje mnie, że raczej już tymi ścieżkami nikt nie będzie chodził i w pośpiechu rozbijam namiot. W tak pięknym miejscu spałem może trzeci raz w życiu, choć taki zorganizowany tramping uprawiam od dość dawna. No i miałem się gdzie umyć. Tym razem wyłączam szybko radio i wsłuchuję się w szeleszczącą kołysankę ze strumyka.

Wyspę opuszczam z żalem, choć również z pewną ulgą. Gdyby nie covid, wszystko to wyglądałoby zupełnie inaczej, spałbym w lepszych warunkach no i nie łaził z tym plecakiem, który chyba znienawidzę na zawsze, choć ogólnie był wygodny i miałem już gorsze. Prom powrotny płynął całą noc, w ślamazarnym tempie, ale już mi było wszystko jedno. Jeszcze tylko kanapka z czarnym masłem, którego kupiłem zdecydowanie za mało i... dobranoc, do zobaczenia na stałym lądzie.

Źródła

edytuj