2010-08-16: "Największy niedosyt pozostawia Równica" - wywiad z Sylwestrem Szmydem

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Wywiad z polskim kolarzem grupy Liquigas Sylwestrem Szmydem dzień po zakończeniu 67. odsłony Tour de Pologne przeprowadziła Martyna M. Kobylińska, dziennikarka serwisu pro-cycling.org.

Martyna Kobylińska: Sylwek, chciałabym podsumować ten wyścig – jaki on był według Ciebie, jak go oceniasz? Zacznijmy może od trasy – z roku na rok staje się coraz trudniejsza, choć do podjazdów pod alpejskie przełęcze nam daleko.

Sylwester Szmyd: Już kiedyś mieliśmy w tym wyścigu etapy, kończące się górskimi podjazdami pod Orlinek. Jednak rzeczywiście w tym roku trasa była trudniejsza, choć w dalszym ciągu typowa dla Tour de Pologne – było nerwowo, końcówki etapów zawsze po rundach, co wymaga od nas szczególnej koncentracji. Poza tym specyfika tego wyścigu jest taka, że się wygrywa i przegrywa na sekundy. Ważne są premie, finisze i bonifikaty, które można na nich zdobyć – trzeba w związku z tym jechać bardzo uważnie, żeby się gdzieś nie zapodziać.

Oczywiście, patrząc na profile poszczególnych odcinków to trasa była trudniejsza i myślałem, że jakoś bardziej się to wszystko podzieli. Tyle jednak w teorii, bo w praktyce okazało się, że pół-sprinterzy wjeżdżali pod górki bez specjalnych problemów. W efekcie wyglądało to podobnie, jak było przed rokiem, kiedy wyścig był dla zawodników szybkich, którzy potrafili dobrze przetrzymać podjazdy, nie tracąc na nich do czołówki.

A co sądzisz o swoich konkurentach? Kiedy pojawiały się kolejne składy drużyn dało się słyszeć głosy niezadowolenia. Z powodu braku wielkich nazwisk narzekano, że przyjeżdżają „drugie garnitury”. Koniec końców jednak chyba nie można powiedzieć złego słowa na temat kolarzy biorących udział w wyścigu.

- Często mieliśmy tak na Tour de Pologne, że przyjeżdżały gwiazdy a wcale nie było widać tego w poziomie wyścigu, nic sobą ci zawodnicy nie prezentowali. Nie pamiętam specjalnie, żeby dwa lata temu Fabian Cancellara czy Andy Schleck coś pokazali. Co z tego, że nazwiska przyjadą, jak nie jadą? Oczywiście, zależy co chcemy. Możemy mieć wielkie nazwiska i nudny wyścig albo mniej znanych kolarzy walczących do ostatniej chwili o zwycięstwo.

Sam o tym dopiero co myślałem. Według mnie fajnie jest, jak na wyścig przyjeżdżają ludzie młodzi i – tu nie ma wątpliwości - utalentowani. Teraz oglądać mogliśmy znakomitą jazdę Daniela Martina czy Bauke Mollemy. Było ich widać na wyścigach już wcześniej, to nie są obce nazwiska, ale jeszcze nie gwiazdy. I fajnie jak przyjeżdżają do nas, to dla nich dobry wyścig – są zmotywowani, ambitni, jest walka. Zresztą skoro ktoś nie ma jeszcze skończonych 25 lat, a już jeździ w mocnej ekipie protourowej jak Rabobank, to znaczy, że to jest dobry materiał na kolarza.

Sądzę, że to lepiej dla wyścigu. Tacy zawodnicy chcą walczyć – nie są jeszcze „zmanierowani”, nie analizują, nie kalkulują, tylko atakują. I myślę, że kibice też to doceniają. Mądry kibic wie, że nie liczy się jedynie nazwisko, ale też widowisko, walka. Tych chłopaków, którzy wylewają tu teraz siódme poty i starają się pokazać z jak najlepszej strony, za dwa, trzy, cztery lata oglądać będziemy na Wielkich Tourach walczących o zwycięstwa.

Skoro zaczęliśmy już wątek przebiegu rywalizacji na wyścigu, zatrzymajmy się może na chwilę na piątym etapie z metą na Równicy. Wiele osób spodziewało się, że to właśnie tam poznamy zwycięzcę wyścigu. Tak też się stało, jednak rozstrzygnięcia z tego dnia były co najmniej zaskakujące. Wszyscy zachodzili w głowę, jak to się stało, że odpuściliście atak Martina?

- To był trudny etap, nie szedł po mojej myśli. Nie miałem odpowiedniego wsparcia drużyny i od razu było to widać po mojej jeździe. Ten finałowy podjazd zaczynałem z dalszej pozycji, bo gdzieś tam zgubiłem się w peletonie i musiałem dochodzić czołówkę, co udało mi się dopiero po tym brukowym odcinku. Straciłem przez to też trochę sił. Biorąc pod uwagę fakt, że ostatnie trzysta metrów było płaskie, zostawało mi tam już tylko dwa i pół kilometra podjazdu, a to niewiele, żeby zdziałać coś konkretnego.

Może gdybym miał kogoś do pomocy, dałoby się to rozegrać inaczej, łatwiej byłoby mi walczyć Może inaczej w ogóle zacząłbym ten podjazd, od początku jadąc z przodu. Widziałbym wtedy atak Martina i od razu mógłbym zareagować. Jednak było jak było.

Wiem, że nie wszyscy to widzieli, bo przekaz telewizyjny był taki a nie inny, ale skakałem tam za Martinem kilka razy - robiłem coś, co jest naprawdę moją dużą bolączką. Na Alpe d’Huez też skakałem, ale to był zupełnie inny, znacznie cięższy podjazd, no i każdy coś tam od siebie wnosił. Tu skakałem – cztery czy pięć razy pod rząd – ale niestety bez odpowiedzi ze strony innych zawodników. Widziałem, że dystans do nas tracił już Bole, Albasini, a Ballan też ledwo ciągnął. Po każdym moim ataku do koła dojeżdżali mi Rutkiewicz i Kiryienka, ale oni od razu puszczali, żaden z nich nie poprawiał moich akcji – a szkoda, bo mogliśmy skończyć ten etap inaczej. Z drugiej strony na te kilkaset metrów przed metą nie chciałem już ryzykować i znów odjeżdżać, bo może wtedy zabrakłoby mi siły w końcówce?

Aktywną jazdą i finiszem na Równicy pokazałem, że dobrze się tam czułem, że noga była. Czuję więc taki niedosyt, że nie udało się tego wykorzystać w 100%, mam trochę żalu, że nikt nie podjął tam ze mną tej walki. Rozmawiałem wtedy po etapie z Rutkiewiczem, że można było tam ugrać coś więcej, gdyby mnie kontrował, a nie skakał mi tylko do koła. Powiedział później, że uczymy się na błędach, tylko co z tego, skoro okazja przeszła?

Jednak wyścig trwał dalej i wciąż pozostawał jeszcze drugi górski odcinek do Bukowiny Tatrzańskiej...

Etap do Bukowiny też wydawał mi się trudniejszy niż okazał się w rzeczywistości. Sądziłem, że te podjazdy bardziej podzielą stawkę, jednak to zjazdy okazały się o wiele bardziej wymagające. Ja niestety nie zjeżdżam najlepiej, więc to co straciłem na tych stromych, wąskich, karkołomnych zjazdach, musiałem później odrabiać na podjazdach, a do tego potrzeba dużo siły.

Teoretycznie ponownie mieliśmy metę pod górę, ale okazało się być to szybkim, krótkim podjazdem. To było jakieś 700 może 800 metrów, które pokonywaliśmy z prędkością 35km/h, więc gdzie i jak tu atakować?

Jednak Rutkiewicz zaatakował...

Jeśli ścigamy się po to, żeby wygrać i stawiamy sobie to jako cel nadrzędny, to jedzie się w jeden sposób i nie robi się takich akcji. Jeśli natomiast chcemy pokazać się kibicom i robimy z siebie kamikadze, atakujemy mając świadomość, że na 99,9% akcja nie wyjdzie, to dobrze, ale nie udawajmy, że jest inaczej.

Rutkiewicz jechał instynktownie – skoczył, obejrzał się za siebie, zobaczył, że miał 100 metrów przewagi i postanowił jechać dalej. Miał może nadzieję, że zacznie szybciej padać, bo on dobrze czuje się na mokrych zjazdach. Gdzieś tam tę szansę rzeczywiście miał, nie mogę powiedzieć, że nie. Gdyby ten finałowy podjazd zaczął z 30-sekundową przewagą, to moglibyśmy go już nie dojść, może dojechałby do mety i wygrał.

Ale takie akcje, gdzie szansa powodzenia jest znikoma, nie są w moim stylu. Ja postawiłem wszystko na to, żeby wygrać. Skupiłem się na tym. Liczyłem, że będzie więcej ataków, więcej walki. Wiadomo, że pod ostatni podjazd nie mogłem się ruszyć, bo tempo było wysokie, a ja nie miałem już takiej nogi, jak dzień wcześniej. Skoczył tam Mollema, ja nie byłem w stanie za nim pociągnąć.

A nie miałeś w głowie takiej myśli, że jedziesz nie tylko po zwycięstwo, ale także dla tych kibiców, którzy dopingują Cię na każdym kroku?

Gdybym chciał się pokazać kibicom, to też mógłbym zaatakować jak Rutkiewicz. Skoczyłbym pod Gliczarów, przejechał 20 kilometrów z przodu i jako bohater narodowy, 16. w klasyfikacji generalnej, skończyłbym Tour de Pologne, ale chyba nie o to chodzi? Na pewno nie mnie.

W mojej głowie świadomość, że nie wygram tego wyścigu pojawiła się dopiero na mecie w Bukowinie Tatrzańskiej. Wcześniej cały czas nie było wiadomo, jak to się rozegra. To jest wyścig, wydarzyć się może wszystko - mogło zdarzyć się tak, że doszlibyśmy Mollemę, zacząłbym finiszować, ktoś by się wywrócił na śliskiej nawierzchni – mógłbym wygrać wtedy etap i cały wyścig. Tak więc do samego końca, do mety w Bukowinie, gdzieś tam ta szansa była. Na wyścigu, gdzie wszystko rozgrywa się na sekundy, robić akcję pod publikę, pod telewizję nie jest fair – ani wobec siebie, ani wobec drużyny. Wobec pracy jaką każdy dla ciebie na tym wyścigu włożył.

Zresztą nieco bystrzejszy kibic kolarstwa wie mniej więcej, które akcje mają sens. Mógłbym skoczyć pod ten Gliczarów, gdzie tempo było trochę wolniejsze, ale i tak bym nie dojechał do mety. Ludzie by się cieszyli, ale kibice wiedzieliby, że to było niepotrzebne. Pytaliby „co on tu robi? Jak przyjechał po zwycięstwo, to mógł skoczyć na ostatnim podjeździe”. Jeżdżę trochę tych ważniejszych wyścigów i widzę, jak są rozgrywane i kiedy można wygrać, a kiedy nie. Generalnie trzeba siedzieć możliwie długo i skakać możliwie jak najmniej – raz a dobrze. Ja starałem się pod Równicę, bo czułem, że stać mnie tam było na to. Dzień później już nie miałem tyle sił.

Sylwek, jak skończyłby się ten wyścig, gdybyś miał nastawienie takie, jak teraz, a do pomocy ekipę sprzed roku?

Przed rokiem miałem bardzo podobną sytuację, jak teraz chłopaki z mojej drużyny. Właściwie poza Benattim każdy z nich nie miał praktycznie żadnych startów od czasu Giro d’Italia. Rok temu też miałem taką dwumiesięczną przerwę od ścigania, byłem świeżo po wysokogórskim zgrupowaniu i zaczynałem sezon na nowo. Nie chodzi nawet o to, że nie miałem wtedy odpowiedniej motywacji, ale po prostu nogi były nie te.

Kiedy rozmawialiśmy na odprawie przed etapem do Ustronia, mówiłem chłopakom jak powinni pojechać, żeby mi pomóc jak najwięcej. Równe, mocne tempo od początku podjazdu – tak, żeby nikt nie mógł skoczyć, a jednocześnie, żebym i ja się nie umęczył. Później mógłbym spróbować zaatakować, tym bardziej, że czułem się bardzo dobrze. To dobrze znany nam scenariusz, podobny do tego, który ja z kolei realizuję dla Basso czy Nibaliego. Rok temu też jechaliśmy w taki sposób na Tour de Pologne – Basso zaczął ciągnąć pod Murzasichle, wcześniej było ustalone jak mocno ma jechać. Robił więc takie „szelki”, że kilka razy sam pociągnął do przodu, następnie puszczał i jak próbowałem atakować. Fajnie byłoby, żeby to tak wyglądało i w tym roku, ale niestety nie miałem do pomocy odpowiednich osób. Był Peter Sagan, ale on się niestety rozchorował.

Rozmawiałem nawet o tym z naszym dyrektorem sportowym, powiedział, że rzeczywiście średnio to wyszło i że następnym razem powinno być lepiej. Zawsze stara się, żeby na wyścig pojechał ktoś, kto pomoże liderowi. Tutaj spodziewać się mogliśmy, że zostaną ze mną Maciek Paterski i Peter Sagan, ale nie wyszło to do końca. A pomoc się jednak przydaje – choćby po to, żebym sam po bidon nie zjeżdżał. Nie jestem urodzonym kolarzem, nigdy tego nie ukrywałem. Moją bolączką są zjazdy, jakieś nerwowe dojazdy. Chociażby przed tą Równicą – wszystko szybko, lewa, prawa, 100 osób jedzie, gubiłem się tam gdzieś pomiędzy nimi. Potem był ostry łuk przy dużej prędkości, zaczynamy podjazd i nagle okazuje się, że jestem 75. Początek podjazdu, kolejni zawodnicy zaczynają odpadać, bo z przodu idzie duże tempo. Znów mam dziurę i muszę doskakiwać. Dlatego, gdybym miał kogoś do pomocy, mocniejszą ekipę, to zaczynalibyśmy podjazdy z innego miejsca, z wyższych pozycji. Tak jak to było na tym Murzasichlu rok temu, czy tak, jak robimy to na Giro, gdzie cała drużyna zaczyna razem taki podjazd. Choć z drugiej strony to też nie jest tak, że słabszą drużyną chcę usprawiedliwić brak zwycięstwa - przecież nie jechałem zupełnie sam tego Touru. Tak się ułożył wyścig, że skoczyłem go na szóstym miejscu, to dobry wynik.

To właściwie jak oceniasz ten Tour? Jesteś zadowolony?

Pewnie, że jestem zadowolony. Zresztą zaznaczałem to już wcześniej w rozmowach z dziennikarzami. W ostatnich latach nikt z Polaków poza mną i Markiem Rutkiewiczem, nie kończył wyścigu ProTour w pierwszej dziesiątce. Rutek jeździ tylko na Tour de Pologne, mnie zostają oprócz tego Tour de Romandie i Dauphine Libere. Skończyć taki wyścig jak Tour de Pologne w pierwszej dziesiątce to zawsze jest dobry wynik. Szóste miejsce, z tym samym czasem co trzeci. To samo może powiedzieć Rutek, który zawsze dojeżdżał do mety ze mną – ja jestem szósty, on siódmy i jest dobrze.

Tak policzyłem sobie, że w jakieś 100 dni przejechałem około 65 wyścigów, do tego kilka kryteriów – mówi się, że one się nie liczą, ale siłą rzeczy na starcie się staje, kask założyć trzeba. Trochę więc tego było – dwa Wielkie Toury i dwa mniejsze wyścigi ProTour. Pod koniec, nie ukrywam, trudno było już się zmotywować, wsiąść na rower i ruszyć. Wytrzymałość i siła były, ale też i zmęczenie – po takim sezonie to dość oczywiste. Tym bardziej cieszy mnie uzyskany wynik, bo mam świadomość tego, jak wyglądał mój sezon.

Ja osobiście jestem zadowolony, tak samo ekipa – kolejny ważny wyścig, który ktoś z Liquigasu kończy w dziesiątce. Do tego dochodzą punkty UCI. To był pozytywny wyścig, ciekawie rozegrany. Z resztą – jak się spojrzy na wyniki różnych wyścigów – tam, gdzie wysoko są Bole, Ballan czy Albasini, mnie tam nie ma. Tam gdzie z kolei ja jestem, ich nie ma. Mi ciężko walczyć na takim wyścigu, który rozgrywany jest na sekundy. Tam gdzie walczę w grę zazwyczaj wchodzą minuty – dwie z przodu, dwie z tyłu w klasyfikacji. Tam nie walczymy o każdą bonifikatę.

Największy niedosyt pozostawia Równica – noga była niesamowita, do tego jeszcze ten mój finisz, walka o tę bonifikatę z odrobiną takiej złości, bo nic wcześniej nie udało się zrobić. No i pozostaje świadomość, że ta dyspozycja nie została wykorzystana w 100%. Nie uważam, żeby Martin był mocniejszy ode mnie wtedy na tym podjeździe. Po prostu wykorzystał odpowiedni moment, a mnie tam nie było i nie mogłem nic na to poradzić.

Ale patrząc na ten wyścig, na siebie – to był dobry wyścig. Wiedząc jakim jestem zawodnikiem cieszę się, że nigdzie się nie zgubiłem, że nie zostałem na wietrze, na tych nerwowych rundach w Cieszynie czy na mokrym bruku w Krakowie – nigdzie nie straciłem nawet sekundy. Robiłem więc na tym wyścigu takie rzeczy, na które myślałem, że się nie będę mógł zdobyć. „Pojechałem” ten wyścig ogromną determinacją, no i przede wszystkim głową.

Źródła edytuj